Chwila o mnie. A właściwie o tym, dlaczego własna firma a nie etat. O tym, że najlepsze pomysły rodzą się podczas podróży i burzy, niekoniecznie tej z deszczem. Wreszcie o tym, czego chcę.
Są służbowe rozmowy, po których czujesz, że po prostu nie dasz dłużej rady. A właściwie dasz, ale już nie chcesz, bo człowiek, z którym rozmawiasz proponuje Ci zupełnie odmienny od Twojego system wartości i zasady postępowania. Nie wiem, czy kiedykolwiek czuliście coś takiego, ale u mnie właśnie w takim momencie narodził się – jeszcze wtedy mglisty – pomysł o własnej działalności.
Nie będę udawać, że łatwo było podjąć decyzję o porzuceniu etatu, bo prawda jest taka, że jeśli pracujesz gdzieś długo i znasz już prawie każdy kąt, to – choć sporo spraw Cię uwiera – masz poczucie względnego bezpieczeństwa, także finansowego. A ta decyzja miała mnie przenieść do zupełnie nieznanego mi świata. Poza tym znalazło się kilka osób, które szczerze odradzały mi przejście na swoje, kilka pukało się w głowę na zasadzie „zaciśnij zęby, ale siedź”, na szczęście też spora część w taki czy inny sposób wspierała. Nie wiedziałam, jak to będzie po drugiej stronie mocy. Teraz, patrząc z prawie rocznej perspektywy, wiem, że to był dobry krok.
Podróże i burze
Do założenia działalności przygotowywałam się ponad pół roku, z czego około 4 miesiące zajęły mi formalności związane z pozyskaniem środków na rozpoczęcie działalności. Ten czas wspominam bardzo dobrze. Wieczorne webinary, szkolenia on-line, brak stresu związanego z tym, że dziecko zachorowało, a ja muszę iść znowu na L4 i czuć się jak potwór: albo dlatego, że nie mam czasu ani chęci odpowiadać na firmowe maile z domu albo dlatego, że siedzę przed komputerem zamiast czytać dziecku książkę czy wymyślać z nim śmieszne historie. To właśnie w tym okresie złapałam swój rytm, zobaczyłam, jak wygląda moje miasto w „godzinach pracy”, jak smakuje poniedziałkowa kawa o 9.00 w moim mieszkaniu i nagle poczułam, że naprawdę wiem, czego chcę.
Pomysł na profil działalności był czymś oczywistym – po pięciu latach pracy w redakcjach, dwóch przy promocji projektów unijnych i ponad pięciu w dziale marketingu międzynarodowej marki, wiedziałam, że chcę połączyć doświadczenia i pomagać innym w tym, co lubię najbardziej – promocji i kreowaniu wizerunku. Ale dopiero szkoląc się, czytając historie innych kobiet, zdałam sobie sprawę, że taką pracę mogę wykonywać w zaciszu domowym, łącząc ją z życiem rodzinnym i nie ponosząc już na starcie kosztów związanych z prowadzeniem biura.
Na początku miała być to firma dwuosobowa. Druga osoba wypadła po drodze, ale wciąż jest blisko i dużo jej zawdzięczam. To z nią tworzyłam pierwsze biznesplany, prowadziłam burze mózgów przy pizzy i eksperymentowałam z zakresem działalności. Chcąc sprawdzić np. czy w ramach organizacji eventów mogłybyśmy zająć się przyjęciami urodzinowymi dla dzieci, zorganizowałyśmy 6. urodziny mojej córki Hani. Żadne dziecko nie ucierpiało, a nawet większość wyszła uśmiechnięta, ale my zdecydowanie uznałyśmy, że musimy się skupić na innych zadaniach 🙂
Potem przyszedł czas na dopinanie formalności i nazwę. Swoje pomysły testowałam wśród bliskich (naprawdę wielkie dzięki za cierpliwość w tym okresie!), ale ciągle czułam, że to nie do końca to. PRoMocna – to słowo pierwszy raz padło w czerwcu na autostradzie A1, trasa Toruń-Malbork – i od razu poczułam, że ma w sobie to „coś”, bo łączy trzy ważne dla mnie elementy: PR, promocję i moc.
W całym procesie przygotowań najtrudniejsze chyba było oczekiwanie na telefon z decyzją o przyznaniu dotacji. Wiedziałam już, że tak czy inaczej firmę założę, ale gdy okazało się, że pomysł przypadł komisji do gustu, poczułam, że mój biznes ma szansę wystartować z lepszego poziomu. Po podpisaniu umowy wróciłam do domu i usiadłam do komputera nie do końca wierząc, że TO się dzieje.
Pamiętam, że dokładnie tego dnia rzucił mi się w oczy mail od Oli Budzyńskiej, Pani Swojego Czasu. Ola napisała, że potrzebuje menadżerki projektów: „Może szukam właśnie Ciebie?”. Nie wierzę w przypadki i zdecydowałam, że spróbuję swoich sił. Wypełniłam ankietę i po trzyetapowej rekrutacji, o której możesz przeczytać tutaj, dołączyłam do Gangu Pani Swojego Czasu. Od 15 sierpnia oficjalnie współpracujemy – praca ma charakter zdalny, z domu, tak jak to sobie wymarzyłam, a PRoMocna nabiera wiatru w żagle. Pojawiały się pierwsze zlecenia na banner reklamowy czy wizytówki, prowadzenie fan page’a na Facebooku czy korektę treści do folderu reklamowego.
Rzucić etat?
Żeby nie było wątpliwości, to nie jest tekst, który ma Cię zachęcić do rzucenia pracy na etacie. Każda sytuacja jest inna i wymaga indywidualnej analizy. Chcę Ci tylko pokazać, że nie ma sytuacji bez wyjścia, a przynajmniej taka zdarza się bardzo rzadko, i jeśli dzieje się coś, co nie pozwala Ci spokojnie zasnąć, to możesz znaleźć w sobie siłę, by to zmienić. Warto przystanąć i zastanowić się, co jest dla Ciebie naprawdę ważne, w jakim miejscu chcesz znaleźć się za rok, 5, 10 lat i co musisz zrobić, by Twój plan się powiódł.
Własny biznes to na pewno dużo większa elastyczność działania, ale też i decyzje, za które w pełni odpowiadasz. Już nie możesz zwalić wszystkiego na szefa. Ponarzekać na niego też ciężko. To także kiepska opcja dla osób, które spodziewają się, że będą mniej pracować – paradoksalnie czeka Cię dużo więcej pracy, ale na szczęście na własnych zasadach i w rytmie, który sam sobie narzucisz. Poza tym w najlepszym przypadku granica między pracą, a tym co sprawia Ci frajdę mocno się zaciera – uwaga, bardzo łatwo można zostać pracoholikiem!
Ciekawa jestem bardzo Waszych historii o pracy, o tym jak znaleźliście się w miejscu, w którym jesteście i czy czujecie się w tym spełnieni – jeśli macie chwilę, zostawcie kilka słów w komentarzach.